Zwiastun burzy

Zwiastun burzy





„Zwiastun burzy”. Ciemne chmury, rozbłyski piorunów w oddali, pomruki dochodzące z wnętrza cumulonimbusa. Niepokój, czy niebezpieczeństwo ominie moje bezpieczne schronienie, czy jednak będę drżeć w obawie o swoje życie w pierwotnym strachu. Nie wyobrażam sobie przeżywania sztormu na morzu. Bezradności i pokładania nadziei jedynie w modlitwie do bóstw opiekuńczych. Na początku zupełnie nie rozumiałam, wyboru polskiego tytułu, lecz po takiej wizualizacji wydaje mi się, że zrozumiałam intencję tłumaczki i wydawcy.



W pierwszym tomie Uhtred dorósł, założył rodzinę i zrobił co mógł, by powrócić na łono ojczyzny jako angielski bohater. Lecz już na pierwszych kartach opowieści autor wyraźnie pokazuje, iż dorosły nie oznacza dojrzały. A brawura i buńczuczność, tak przydatne na polu bitwy, niekoniecznie zjednują przyjaciół i łaskę wielmożnych. Lecz po cóż słuchać rad starszych? W gorącej wodzie kąpany młodzieniec, wraca do tego co zna – walki i bogacenia się przemocą. W końcu nad jego głową wiszą chciwi wierzyciele, rodzina domaga się opieki, a Wikingowie wydają się być co raz bardziej agresywni… A co siedzi w duszy tego człowieka powoduje, że czytelnik nie raz westchnie ze zdziwienia.

Fabuła, mimo wielu potyczek, których opisy, zwykle powodowały u mnie irytację, prowadzona w Cornwellowski, gawędziarski sposób znów podbiła moje serce. Wojowie, których różni prawie wszystko, od wyznawanych ideałów do sposobu przygotowania się do walki, łączy ten sam cel – zdobyć jak najwięcej. Nieważne jakim kosztem. Lecz czasem trudno podnieść rękę na kogoś bliskiego. I jak wybrać pomiędzy lojalnością sercu a lojalnością powinności? Jaką ścieżką podażą bohaterowie? Mam tylko jedno, malutkie zastrzeżenie – nie wiem, w jakim odstępie czasu książki były wydawane w oryginale, ale czytając je jedna po drugiej, mam wrażenie, że autor ma mnie za sklerotyka :D Przypomina fakty powtarzane w poprzednim tomie niczym refren, a opinii na temat zdarzeń czy osób wydają się irytującym, źle zagranym dźwiękiem w symfonii słów. Jednak z pewnością pomoże odnaleźć się w głównym wątku czytelnikom, którzy będą mieć dłuższą przerwę pomiędzy kolejnymi tomami.

A jeśli już o bohaterach mowa, oprócz grającego pierwsze skrzypce Uthreda, uwagę przykuwa kreacja króla Alfreda i inteligentnej Iseult. Król, mimo swoich wad, potrafi zjednoczyć wojowników, tchnąć w nich ducha i stawiać opór najeźdźcy. Lecz czy na pewno to tylko jego zasługa? Natomiast Iseult jest dla mnie personifikacją losu każdej inteligentnej i zdolnej kobiety, żyjącej w czasach, które nie były dla niej łaskawe. Wyobraźcie sobie, że jeżeli szybko będziecie kojarzyć fakty, logicznie myśleć i zręcznie wykorzystywać sytuacje, co przecież potrafi tylko mężczyzna, zostaniecie oskarżone o czary i w stronniczym procesie skazane na śmierć. Tylko naprawdę silne kobiety, jak Iseult, potrafiły nagiąć ten nieprzyjazny świat do swojej woli. Mam nadzieję, że w kolejnej części nie zabraknie tej niesamowitej postaci – czuję w kościach, że znalazłam moją ulubioną bohaterkę w całej serii.

Podziwiam biegłość autora, który tchnął życie w suche, historyczne fakty, łącząc je spoiwem swojej wyobraźni, nadając im kolory, kształty, twarze i charakter. Drugi tom zdecydowanie sprostał wyzwaniu, które postawiła przed nim pierwsza cześć. Niczym topór rzucony do wody, chcę nadal zanurzać się w tej historii, aż dotrę do sedna i zrozumiem duszę zarówno Sasa jak i Wikinga toczące w Uhtredzie wojny na śmierć i życie. I zerkając na tytuł trzeciego tomu: intrygujące jest, który naród będzie tytułowany „Panowie północy”?
Medycyna rodzinna

Medycyna rodzinna

Piotr M.rzecze:

Po książki medyczne sięgam nader często. O ile ostatnio czytana “Immunologia kliniczna” nie wzbudziła we mnie zachwytu, o tyle dziś będę się rozpływał nad “Medycyną rodzinną”, będącą pracą zbiorczą pod redakcją prof. dr n. med. Bożydara Latkowskiego et al wydawnictwa PZWL. Jako człowiek niemedyczny, cenię sobie umiejętność jasnego przekazania wiedzy, bez motania jej w niepotrzebną fachową otoczkę, ze świadomością, że czasem pewien stopień takiego omotania jest wręcz niezbędny. Po prostu dobrze mi się czyta książkę, gdy co zdanie nie muszę sięgać po telefon i wklepywać danego hasła w wikipedię, żeby przypomnieć sobie lub zrozumieć jak coś działa, bo książka tego dostatecznie nie wyjaśnia. Aż z rozrzewnieniem wspominam czasy, jak to zabierałem się pierwszy raz do “Władcy Pierścieni” po ichniejszemu, młodym techbazistą będąc. Ach, te ciągłe wycieczki do słownika języka angielskiego. Ale jak to mawiają nasi sojusznicy zza południowo-zachodniej granicy, to se ne vrati. Trzeba iść do przodu.

Wracając do meritum, zastałem książkę podzieloną na sensowne rozdziały, ułożone w logiczną kolejność. Najpierw określmy moje oczekiwania co do tej książki - czytając ją, chciałem nabyć wiedzę przynajmniej w części zbieżną ze specjalizacją medycyna rodzinna, co by rozdawać porady bardziej medyczne niż pseudo, familii i znajomym. Żarcik. Po prostu chciałem się dowiedzieć, co takiego robi taki lekarz rodzinny i jak to wygląda z jego perspektywy, w świadomości utrwalił mi się bowiem zapewne bardzo krzywdzący obraz człowieka wypisującego antybiotyki i skierowania do innych specjalistów. Tak więc chciałem zestawić ten obraz z rzeczywistością.

Zastałem książkę bardzo sensownie ustrukturyzowaną. Otwierała się ona nie wiedzą medyczną, ale prawodawstwem i ekonomią, a nawet zasadami organizacji placówki POZ! Czegoś takiego zupełnie nie spodziewałem się po podręczniku medycznym. Opisano również zagadnienie jakości opieki medycznej, którą taki lekarz powinien stale podnosić.

Ponad jedną czwartą książki zajmował rozdział 15, o szumnym tytule "Problemy pediatryczne w praktyce lekarza rodzinnego", który spokojnie mógłby być wydzielony jako osobna książka. Podrozdziały, jeśli nie były poświęcone opiece nad noworodkiem, opisywały po kolei podsystemy takiego małego człowieka i najczęstsze jego przypadłości. W podobnym tonie utrzymana jest reszta książki - również przesuwa się to układami ludzkimi i opisuje ich najczęstsze schorzenia. Żeby nie było, że tylko o dzieciach - rozdział 23 opisany jest problemom osób starszych, ale w żadnym razie nie jest tak przepastny jak ów rozdział nr 15.

Podsumowując, jest to książka zawierająca dużo skondensowanej wiedzy. Słowem, można się z niej uczyć, choć to jednak nie było zasadniczym celem mojej lektury. Były rozdziały, gdzie co mniej więcej czwarte zdanie udawałem się w kierunku wikipedii, głównie by uzupełnić wiedzę o różnych chorobach, które taki lekarz powinien w procesie diagnostycznym wziąć pod uwagę. Nie zwalniało to jednak znacząco mojego tempa, a lektura była zrozumiała i ogólnie rzecz biorąc nawet przyjemna. Jak osoba posiadająca jakąś tam wiedzę medyczną, byłem wręcz zaskoczony jak odległe czasem etiologie (przyczyny chorób) rozważyć musi taki lekarz, włącznie z domniemaniem że pacjent zwyczajnie nie stosuje się do zaleceń, na co w trakcie książki zwrócono uwagę kilkukrotnie (jeśli nie więcej). Mówiąc krótko - książka w sposób zwarty i kompleksowy opisuje, jeśli nie wyczerpuje zagadnienia, i jest przydatna również dla ludzi zainteresowanych tematem chorób, zapadalności i diagnostyki, niekoniecznie reprezentującym kierunek lekarski.

Wracając do obrazu lekarza rodzinnego, czy też lekarza w ogólności, to po lekturze odniosłem wrażenie że medycyna rodzinna jest przekrojem z wszystkich dziedzin i szczerze podziwiam tych ludzi, za obłędną ilość pierdół jaką muszą sobie zapakować do głowy. Trochę dostrzegam tu związek z swoją dziedziną, bowiem cytując Jargon File (słownik subkultury hakerskiej - przyp.aut.).

Mimo że wysoka inteligencja ogólna jest powszechna wśród hakerów, nie jest to sine qua non, którego można by oczekiwać. Inna cecha jest prawdopodobnie jeszcze ważniejsza: umiejętność mentalnej absorpcji, utrzymania w głowie i odniesienia się do dużych ilości “bezsensownych” detali, ufając, że późniejsze doświadczenie nada im kontekst i znaczenie. (tłum. aut. )

Z tego co widzę, podobnie jest i u lekarzy. Pozdrawiam wszystkich medyków tej i innych specjalizacji i serdecznie polecam “Medycynę rodzinną” PZWL-u!

P.S.: Ciągle nie mogę sobie odpuścić, że zamiast na medycynę poszedłem na informatykę.

P.P.S.: Ta książka pomogła mi ulepszyć swoją higienę stomatologiczną. Poważnie!
Niebo na własność

Niebo na własność


Obawiałam się tej książki. Tematyka śmiertelnych chorób, szczególnie, gdy występują one u dzieci, wymaga od autora niesamowitej wrażliwości i delikatności. Niczym w „Oskar i Pani Róża”. Nawet mnie, osobie piszącej tylko opinię, jest ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Szczególnie, gdy autor postanowił podjąć się niełatwego zadania opisania procesu przechodzenia przez chorobę z perspektywy rodzica. Sama myśl, że tak ogromna liczba osób codziennie dotyka piekła ciężkiej choroby dziecka, sprawia, że uginają się pode mną nogi, a serce pęka i uwiera ostrym kantem sumienie. 





Historia zaczyna się zwyczajnie. Mężczyzna poznaje kobietę, postanawiają założyć rodzinę i po wielu trudnościach rodzina powiększa się o wymarzonego potomka. Wyobrażacie sobie ich szczęście i miłość bijącą z tej trójki? Czy ktokolwiek trzymając na rękach swoje nowonarodzone dziecko, podejrzewa, że będzie musiał się z nim rozstać? Że będzie musiał nagle, za kilka lat walczyć o każdy jego oddech i mieć nadzieję, że zobaczy jeszcze jeden jego uśmiech? Na Annę i Roba, ta wiadomość spadła niczym grom z jasnego nieba. Walczą i wygrywają pierwszą batalię o zdrowie dziecka. Jednak los kolejny raz pokazuje im, że nic nie jest wieczne… A miłość nie wszystko potrafi zwyciężyć…
Przechodziłam przez cały proces wraz z bohaterami, zatrzymując się co kilkanaście stron i próbując powstrzymać płacz. Możliwe, że ta książka zostanie określona melodramatycznym wyciskaczem łez. Lecz doskonale wiem co nadzieja potrafi zrobić z człowiekiem, gdy wszystkie środki zawiodą. I nie życzę nikomu przechodzić przez sytuację, w której słowa: „oddałabym wszystko, żeby najbliższa osoba mogła pozostać na tym świecie” przestają być tylko pustym frazesem. Dostając poszarpane urywki wspomnień, widząc ich ból pomieszany z nadzieją, obserwując psychikę bliskiej relacji, krok po kroku składałam obraz rodziny, z której miłość wypływa przez szczeliny sporów, a wrócić nie ma którędy, bo serca są zbyt skostniałe od nieustającego bólu i pustki. Gdy w głowie kołacze się pytanie, dlaczego moje dziecko? Gdzie jest granica ludzkiego bólu? Kiedy, by uratować człowieka, przestajemy zważać na uczucia innych ludzi? Kiedy zatapiamy się w smutku tak mocno, że przestajemy zauważać, że inni dzielą te same uczucia? Gdy zaczynamy ranić innych, obwiniając ich, za swój ból i bezradność? 

Podziwiam, autora za obrazowość. Za wnikliwą obserwację ludzkiej psychiki i procesów zachodzących w człowieku i w jego relacjach z innymi pod wpływem silnej sytuacji stresowej. Uważam, że bardzo dobrym wyjściem było skupienie się na postaci Roba. Zataczanie co raz większych kręgów wokół jego osoby, poznawanie co raz to nowych szczegółów, jest niczym rozmowa z bohaterem. Urzekły mnie listy ukryte w kodzie, pomysł na stronę i wzruszające wyjaśnienie tytułu książki czekające na czytelnika w ostatnim rozdziale. Mam nadzieję, że „Słoneczniki” istnieją naprawdę <3 Chociaż tak cukierkowego zakończenia się nie spodziewałam. Po całej gamie emocji, zakończyć to w ten sposób? Nie mieści mi się to w głowie. Lecz może czas leczy i takie rany? Kto wie, jutra może nie być, wiec w sumie po cóż skupiać się na tym co złe i rozdrapywać stare rany? 

Myślę, że warto poświęcić chwilę czasu tej pozycji. Spojrzeć na własne życie, czy i nas nie gubi zatonięcie we własnych problemach, nie widząc drugiej osoby tonącej obok czy wyciągniętej pomocnej ręki. I pamiętać, co mówi stare, chińskie przysłowie: „Nawet najczarniejsza chmura ma srebrne brzegi”
LADIES MAN

LADIES MAN

Nie przepadam ze harlequinami. Przeczytałam kilka w szkole średniej, zdenerwowały mnie swoją schematycznością i na długi czas skutecznie zniechęciły do czytania nie tyko romansów, ale i literatury obyczajowej. Powolutku przekonałam się do obyczajówek, ale awersja do tzw. „literatury kobiecej” nadal pozostała. Jednak gdy co raz głośniej robiło się o pani Katy Evans za sprawą serii „Real”, a później „Manwhore”, a opinie na temat jej książek były w gruncie rzeczy pozytywne, postanowiłam sięgnąć po zachwalaną mi przez koleżankę pozycję „Ladies man”. Miałam nadzieję, że jak w przypadku powieści obyczajowych, dam się przekonać i urozmaicę sobie czytanie fantastyki innymi gatunkami. 



Na początku historia zapowiada się niewinnie. Przystojny, bogaty facet i jego przyjaciółka, która pijana, postanawia zaryzykować i powiedzieć, że ma do niego słabość. Na imprezach, po alkoholu, nie takie rzeczy się dzieją. Tahoe okazuje się rycerski, żartobliwie ją spławia i wydaje się, że wszystko jest w porządku. Gina znajduje chłopaka, od czasu do czasu widuje obiekt swoich westchnień – w końcu należą do jednej paczki, jeżdżą na wycieczki. Nawiasem mówiąc, leczenie kimś złamanego serca się, nie sprawdza, ale to moja prywatna opinia. W międzyczasie Tahoe pomaga Ginie z poszukiwaniami domu i pomaga pozbierać się w trudnych sytuacjach – tak w końcu robią przyjaciele. Ale później już się robi mniej cukierkowo. Ja się grzecznie pytam – w jakim kurorcie są przeźroczyste, zewnętrzne kabiny prysznicowe, gdzie możesz podziwiać nagiego sąsiada wracając ze swojego domku? Jak można wyleczyć ból po stracie ukochanej osoby, sypiając z kim popadnie jednocześnie tłumacząc komuś, że nie chce się go krzywdzić podejściem, które sugeruje, że wszystkie jego partnerki są jedynie dekoracją i nie ma do nich za grosz szacunku? Kto całuję swoją kumpelę, mówiąc, że to nie ma sensu i później zabiera ją na wypad do rodziców? I dlaczego faceta idealizujemy, jest niczym półbóg, idealny z każdej strony, a jednocześnie cieszymy się, że dziewczyna podoba mu się bez makijażu, w potarganych włosach i bez figury modelki. I akcja ze zdjęciami – jak dla mnie chore. Brzmi jak klasyczny przykład toksycznej relacji… A ostatnie kilkanaście stron – nie mogłam – tyle bezsensu na raz to zbyt duży ciężar. 

Z każdą stroną zmarszczenie brwi pogłębiało się i narastała myśl dzwoniąca z tyłu głowy, czy naprawdę ktoś chciałby coś takiego przeżyć (ja bym padła psychicznie) i jak wyglądałaby ta relacja po dłuższym czasie. Gdzie zaufanie, gdzie poleganie na sobie? Miłość wszystko wybaczy i zaleczy? Chyba nie taka jak przedstawiona w tej opowieści. A później się dziwimy, że kobiety się dają krzywdzić swoim facetom i mówią, że na bank pod tym bad boyem siedzi dobry facet i one go zmienią. A robienie awantur i chorobliwa zazdrość, to oznaka, że partnerowi zależy. Taaaa… No chyba nie. 

Książki nie polecam. Miałam ochotę zostawić ją na tej ławce i o niej zapomnieć... Zupełnie nie trafiła w mój gust, nie zgadzam się z jej filozofią, bohaterowie do mnie nie przemawiają. Co nie zmienia faktu, że takich par jest pełno na świecie, może nawet w moim sąsiedztwie. „Ladies man” doczytałam do końca tylko i wyłącznie dlatego, żeby móc się rzetelnie odnieść do całości historii, męcząc się i prawie płacząc nad głupotą ludzką. Niestety nadal trwam w przekonaniu, że kobiety nie umieją pisać erotyków. Chyba, że ktoś z Was ma do polecenia NAPRAWDĘ dobrą historię, wtedy odważę się spróbować. Propozycje? :D
Spętani przeznaczeniem

Spętani przeznaczeniem



Znacie nazwisko Roth? Coś dzwoni? Widzieliście je na okładce książki czy na filmowym ekranie? Jednak dziś nie poruszę tematu słynnej "Niezgodnej". Trafiła do mnie druga część nowej serii autorki pt.: "Spętani przeznaczeniem". Czy oprócz zabójczej okładki (mam dwie słabości: połączenie złota z granatem lub srebra z fioletem) i niesamowicie trafnego tytułu, książka prezentuje sobą coś więcej? Czy naprawdę jest to #najlepszaksiążkaveronikiroth? Przekonajmy się....




Już w pierwszej części dowiadujemy się, że los Akosa jest uzależniony od losu Cyry, posiadającej niezbyt porywające przeznaczenie lecz znanej w całej galaktyce ze śmiercionośnego daru nurtu. Bohaterów zastajemy w tym samym miejscu, w którym opuściliśmy ich w pierwszym tomie - zszokowanych otrzymaną informacją, szukających schronienia i planujących dalsze posunięcia.

Początkowo akcja rozgrywa się na statku kosmicznym, gdzie podzielona załoga trwa w impasie - czy tylko mnie ta sytuacja przypomina "Star Wars"? Następnie wraz z bohaterami zwiedzamy zakątki wszechświata jednocześnie obserwując z kilku perspektyw utarczki polityczne pomiędzy Shotet i Thuve, które rezonują w większej skali niż komukolwiek się wydawało. Przez pierwszą połowę książki, opowieść jest po prostu nudna, wręcz usypia. Wątki gubią się w patrzeniu w kosmos lub zapętlone, gonią własny ogon. Aż tu nagle w czytelnika uderza leciutko rzucona przez wyrocznię uwaga, która zachwiała wszystkim w co wierzyła dwójka głównych bohaterów. Niczym cios między oczy.

Śledząc jak bohaterowie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, stawiając pierwsze kroki w niepasujących na nich butach, gdy świat wymaga od nich o wiele więcej powodowała we mnie smutek i ból. Niepewność czy linia przeznaczenia okaże się liną ratunkową, więzami krępującymi ruchy czy stryczkiem, nadawała książce rumieńców. To wyczekiwanie kiedy bezlitosny los za pomocą nurtu, pociągnie za sznurek lub pozwoli mu się urwać. W drugiej części akcja już nie nudziła, lecz kipiała od napięcia trzymając czytelnika w szachu, grożąc, że zaraz zza zaułka wychynie jakieś niespodziewane wydarzenie. A finał? Pozamiatał.

Według mnie książka stanowczo zyskała by na utracie kilkuset stron z pierwszej połowy. Można by zostawić przecudnej urody opisy Galaktyki oraz zwyczajów na każdej z planet i dołożyć akcję z drugiej połowy - według mnie te dwie rzeczy czynią książkę wyjątkową. Tak, myślę, że wtedy byłaby to istotnie najlepsza książka. A tak jest średnia... Ale kocham ją od połowy xD Można tak? :D
Wojny niemców naród pod bronią 1939-1945

Wojny niemców naród pod bronią 1939-1945

Piotr M.rzecze:




Zazwyczaj zanim nabiję fajkę, wybiorę odpowiednią szkocką i zamrożę lód, albo krócej - zanim zabiorę się za lekturę, gugluję kim jest autor i niby dlaczego ma moralne prawo napisać taką właśnie książkę. Rzecz jest o tyle ważna w przypadku książek non-fiction, że bardzo nie chciałbym wpaść w pułapkę czytania autorów piszących o rzeczach zupełnie dla nich nieznanych (kołczing i rozwój osobisty, patrzę się na ciebie!). W przypadku “Wojny Niemców” nie uczyniłem tego. Zwyczajnie zapomniałem. Fakt ten wyszedł dopiero po lekturze, gdy wpisałem autora w Google. Otóż Nicholas Stargardt jest urodzonym w Australii, profesorem historii na Oxfordzie, zajmującym się najwyraźnie tematyką socjopolityczną drugiej wojny światowej.


Jeśliby podejść do książki od strony materialnej, wziąć do ręki, przekartkować, spróbować poczuć jej ciężar, to szybko uderzyć może czytelnika fakt, że ponad jedna ósma książki to… bibliografia. Tak, jest to bibliografia. Temat znany świetnie studentom (lub byłym studentom), nad którymi w końcu rozciągnęły się ciemne chmury pisania pracy dyplomowej. Książka kończy się relatywnie szybko (żeby nie powiedzieć nagle) i czytelnik, który nie zauważył wcześniej, że tekst właściwy kończy się akurat tam, może czuć się nieco zasmucony. Zapłaciłem za 850 stron, a kończy się na 650! O co chodzi? A no właśnie.


Zachowałem, co prawda, czujność rewolucyjną, tak więc wiedziałem co mnie czeka. Zazwyczaj długość bibliografii jest wprost proporcjonalna do jakości odrobionej pracy domowej, tak więc z zadowoleniem muszę przyznać że Stargardt swoją odrobił znakomicie. Nie to, że należałoby mniej oczekiwać od oksfordzkiego profesora. W zasadzie nie ma jednej strony, aby tezy, same w sobie przedstawione przejrzystym i ładnym językiem, nie nosiły małej liczby oznaczającej pozycję w bibliografii, pod którą czytelnik może się zapoznać z daną tezą. Książka jest więc nie tylko dobrą lekturą per se, ale stanowić może źródło wartościowe pod względem naukowym!


Przejdźmy do właściwej recenzji. Temat drugiej wojny światowej wydaje się tematem nieco już wyświechtanym, począwszy od obrazów jednoznacznie bohatersko-żołnierskich, z którymi to właściwie każdy miał już do czynienia, do pejzaży naturalizmu pokroju twórczości Borowskiego. Ciągle jednak niedomiar jest lektur atakujących problem z punktu widzenia narodu niemieckiego. Rzeczywiście, postawa Niemców wobec całego zła, które wyrządzili (ale i któremu zostali poddani), wydawać się może w najlepszym razie niezrozumiała. Przypomnijmy, że przez kilka dobrych lat cały naród brał udział w totalnej wojnie, opór zaś stawiał do samego gorzkiego końca. Jeśli postawa taka na pierwszy rzut oka wydaje się komuś nieciekawa i oczywista, to pozostaje mi jedynie pogratulować zrozumienia rzeczywistości i zaprosić na piwo. Dla mnie było to zupełnie nieoczywiste, tak więc wylądowałem z “Wojną Niemców” na kanapie na dłużej.


Wydawało mi się, że byłem przygotowany na to o czym traktuje książka – przynajmniej gdy zapoznałem się z ocenami i opiniami na jej temat. Nie mniej jednak poczułem się trochę zbyt pewnie. Być może spodziewałem się ujęcia całościowego i wyczerpującego temat. Trochę pomogły mi w tym dość batalistyczne i dokładnie opisujące wojnę z perspektywy żołnierzy pierwsze rozdziały. Po pewnym czasie zaczęło mi brakować punktu widzenia żołnierzy innych armii, aż mnie oświeciło – w końcu jest to „Wojna Niemców”. Na próżno będzie nam tu szukać odczuć Polaków czy Francuzów. Książka tyczy się tego jak tę wojnę przyjmowali Niemcy. Nie jest to minusem – wszak literatury opisującej problem z drugiej strony (chociażby „Wojna totalna. Armia czerwona od klęski do zwycięstwa” która leży już chwilkę na półce i ładnie się do mnie uśmiecha) jest aż nadto. Uważam, że jest to punkt do którego można się przyczepić i jednocześnie go bronić. „Wojna Niemców” nie może stanowić w żadnym razie kompendium o II wojnie światowej. Występować może jedynie jako uzupełnienie dla kogoś, kto przeczytał już kilka książek/lektur na ten temat i posiada pewien kontekst historyczny. Osoba nowa w temacie tego konfliktu zbrojnego sporo straci, nie powtórzywszy sobie wcześniej najważniejszych faktów i bitew – autor nie zajmuje się wprowadzeniem i na start oczekuje od czytelnika chociażby podstawowych wiadomości.


Jeśli już jesteśmy w temacie opisu wojny z perspektywy samych sprawców, to najlepszym chyba słowem na to w jaki sposób została ona scharakteryzowana jest wyraz „całościowo”. W trakcie wojny toczyło się tam normalne życie i możliwość zobaczenia w jaki sposób deformowała je wojna i jej realia – takie jak racjonowanie żywności, brak dostępności podstawowych środków do życia czy chociażby zwykła rozłąka bliskich z żołnierzami. Tym ostatnim autor poświęcił dużo należytej uwagi. Zmartwienie, czy aby mąż/żona są dalej wierni leżało ciężko na sercach oddzielonym od siebie na skutek służby wojskowej. Środki, którymi starali się jakoś zaleczyć takie rany były przynajmniej pomysłowe, a pisać o nich tu nie będę. Byłaby to jedna z niewielu okoliczności do spoilowania książki historycznej ☺
Oczywiście autor nie oszczędził nam również tych smutniejszych części polityki cywilnej III Rzeszy, którą była eksterminacja Żydów, pacjentów szpitali psychiatrycznych czy osób uznanych na „niepotrzebne”. O ile o takich faktach szeroko już wiadomo, to na temat reakcji zwykłych obywateli III Rzeszy wiadomo niewiele. Właśnie w taką wiedzę uzbraja Stargardt, cytując listy czy relacjonując osobiste historie osób, którym życie przecięła właśnie taka ścieżka. Czyni to takie historie bardziej przystępnymi, ubierając je w ludzi, zamiast suchych liczb (których autor także nie oszczędził).


Zabiegiem narracyjnym, dzięki któremu książkę czyta się dużo lepiej, było wprowadzenie czegoś na kształt bohaterów. Te dramatis personae to ludzie, którzy faktycznie istnieli, zaś ich historie odtworzył autor na podstawie materiałów, które się po nich zachowały. Gdy autor porusza jakieś zagadnienie tematycznie zgodne z ich doświadczeniami, to całkiem możliwe, że w następnym akapicie wyłonić może się chociażby postać fotoreporterki, a czytelnik dowie się nieco więcej na temat tego jaki stosunek miała do frontu wschodniego. Celem książki nie jest jednak relacjonowanie historii bohaterów, służą oni jednak jako urozmaicenie. Pod koniec w zasadzie można przestać o nich słyszeć, stanowią oni raczej wisienkę na torcie a nie fundament lektury.


Opisując zarówno sceny prozaiczne jak i te przerażające czy zastanawiające, autor – jeśli w danej chwili nie cytuje czyjegoś listu – stosuje prostą narrację. Skutecznie unika on oceniania postaw moralnych uczestników, jak gdyby chcąc pozostawić ich interpretację czytelnikowi. Może po prostu chciał on aby odstąpić od takiej oceny? Wszak oceny wystawiać powinno się dopiero po dogłębnym zrozumieniu tematu, co osobiście na styku tak wielu interesów i poglądów uważam za przynajmniej bardzo trudne. Tak czy inaczej, bez nadziewania się na moralizatorstwo książkę czyta się sprawnie i przyjemnie, przyswajając sobie niezbędne fakty w formie która i tak potem zaowocuje rozmyślaniami. W końcu dobre książki nie kończą wraz z ostatnią stroną.


Wiele zyskuje czytanie “Wojny Niemców” z wcześniej przygotowaną, lub chociażby skądś wyskubaną, otwartą osią czasu z najważniejszymi datami - autor skupia się bardziej na opisaniu konkretnego zjawiska niż na opisaniu wydarzenia. Zdarza się znalezienie w jednym zdaniu przekroju nawet 3 lat, podczas których to sytuacja zdążyła odwrócić się o 180 stopni, wykręcić beczkę i przejść się z Kubusiem Puchatkiem na lody, niekoniecznie wracając na miejsce. Nie jest to jakaś szczególna wada książki - być może po prostu wypadkowa tego, jak moje przetwarzanie wiedzy historycznej wypadło w starciu z Stargardtem. Niby jakąś tam wiedzę na temat drugiej wojny mam, jednak stwierdziłem że trzymanie tego wszystkiego w pamięci podczas czytania książki zwyczajnie zabijałoby przyjemność z lektury, tak więc podejście takie gorąco polecam każdemu, kto chciałby podjąć się wyzwania.


Lektura „Wojna Niemców” nie była straconym czasem. Uzupełniła moje wiadomości, a przede wszystkim pozostawiła rozważania na naprawdę długie tygodnie. Nie bardzo rozumiałem, w jaki sposób całe społeczeństwo pchnąć można było do ludobójstwa, które praktycznie do końca wojny cieszyło się poparciem zwykłych obywateli. Teraz, może nie do końca mieści mi się to w głowie, ale dostrzegam już jak coś takiego można zrobić. Autor zadbał o to, aby wyjaśnić to przystępnym i zrozumiałym językiem, bez oszczędzania detali ale na całe szczęście unikając oceniania i moralizowania. Dokładnie opisy wszystkich aktów przemocy w zasadzie na każdym froncie, wraz z logicznymi przesłankami, które do tego prowadziły oraz opisem problemów którzy sami Niemcy ponosili z tego tytułu (i to niekoniecznie dopiero w Norymberdze) pozwalają dokładniej przyjrzeć się tym występkom i ułatwić wyobrażenie sobie tego, jak w świetle wojny z człowieka wychodzić mogą jego najlepsze i najgorsze cechy. Jeśli poszukujecie lektury, która tak zadziała na wasz mózg – śmiało polecam.


Jeśli nie, to chociaż popatrzeć można na zdjęcia wykonane przez jedną z bohaterek książki. Warto.


Piotr Maślanka
23.11.2017 Rzeszów

Niespodziewajkowe rzeczy i trochę prywaty

Niespodziewajkowe rzeczy i trochę prywaty


Jak niektórzy z Was wiedzą, aktualnie studiuję albo innymi słowy, próbuję się doktoryzować. Na tę chwilę z mniejszym niż większym skutkiem ale nie w tym rzecz :)

Tym razem będzie o ludziach, których spotkałam na swojej drodze.
Na samym początku chciałabym podziękować Majce i Monice, dzięki którym to miejsce powstało - dziękuję za codzienne wsparcie, rady i cierpliwość :)

Chciałabym pozdrowić i uściskać: mojego ukochanego, moje współlokatorki, pierwszych obserwatorów - OGROMNIASTE DZIĘKI ZA WSPARCIE <3 oraz wytrwałego informatyka-czytelnika :)


 Ale czemu wspomniałam o doktoracie? Ponieważ dzięki niemu spotkałam fascynujących ludzi, pełnych pasji i samozaparcia. Jeden z nich zaczął wypytywać o bookstagram, raczkującego bloga i od słowa do słowa stwierdził, że czemu by sam miał nie spróbować napisać recenzji? Energetyk popatrzył na Programistę, potem wybuchnął śmiechem, aby na samym końcu stwierdzić, że to całkiem ciekawy pomysł :)


Rzeczony Programista

W taki oto sposób na bloga zawita kolejna osoba - Piotrek. Jak sam o sobie mówi - czytacz non-fiction, żądny wiedzy fascynat prawa. Serio, obiecał mi recenzję KPC :D  

Wychodzi na to, że blog będzie miał dwa oblicza - zwichrowane i fantastyczne spojrzenie Energetyka i rzeczowe, bo nie powiem, że zawsze poukładane Programisty. Jestem ciekawa jak długo wytrwamy w swoich rolach :D

Dajcie znać co o tym myślicie <3 <3 <3

POLECANY POST

Zwiastun burzy

„Zwiastun burzy”. Ciemne chmury, rozbłyski piorunów w oddali, pomruki dochodzące z wnętrza cumulonimbusa. Niepokój, czy niebezpiecze...

Copyright © 2014 Zaczytany Glonek , Blogger