Niebo na własność

Niebo na własność


Obawiałam się tej książki. Tematyka śmiertelnych chorób, szczególnie, gdy występują one u dzieci, wymaga od autora niesamowitej wrażliwości i delikatności. Niczym w „Oskar i Pani Róża”. Nawet mnie, osobie piszącej tylko opinię, jest ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Szczególnie, gdy autor postanowił podjąć się niełatwego zadania opisania procesu przechodzenia przez chorobę z perspektywy rodzica. Sama myśl, że tak ogromna liczba osób codziennie dotyka piekła ciężkiej choroby dziecka, sprawia, że uginają się pode mną nogi, a serce pęka i uwiera ostrym kantem sumienie. 





Historia zaczyna się zwyczajnie. Mężczyzna poznaje kobietę, postanawiają założyć rodzinę i po wielu trudnościach rodzina powiększa się o wymarzonego potomka. Wyobrażacie sobie ich szczęście i miłość bijącą z tej trójki? Czy ktokolwiek trzymając na rękach swoje nowonarodzone dziecko, podejrzewa, że będzie musiał się z nim rozstać? Że będzie musiał nagle, za kilka lat walczyć o każdy jego oddech i mieć nadzieję, że zobaczy jeszcze jeden jego uśmiech? Na Annę i Roba, ta wiadomość spadła niczym grom z jasnego nieba. Walczą i wygrywają pierwszą batalię o zdrowie dziecka. Jednak los kolejny raz pokazuje im, że nic nie jest wieczne… A miłość nie wszystko potrafi zwyciężyć…
Przechodziłam przez cały proces wraz z bohaterami, zatrzymując się co kilkanaście stron i próbując powstrzymać płacz. Możliwe, że ta książka zostanie określona melodramatycznym wyciskaczem łez. Lecz doskonale wiem co nadzieja potrafi zrobić z człowiekiem, gdy wszystkie środki zawiodą. I nie życzę nikomu przechodzić przez sytuację, w której słowa: „oddałabym wszystko, żeby najbliższa osoba mogła pozostać na tym świecie” przestają być tylko pustym frazesem. Dostając poszarpane urywki wspomnień, widząc ich ból pomieszany z nadzieją, obserwując psychikę bliskiej relacji, krok po kroku składałam obraz rodziny, z której miłość wypływa przez szczeliny sporów, a wrócić nie ma którędy, bo serca są zbyt skostniałe od nieustającego bólu i pustki. Gdy w głowie kołacze się pytanie, dlaczego moje dziecko? Gdzie jest granica ludzkiego bólu? Kiedy, by uratować człowieka, przestajemy zważać na uczucia innych ludzi? Kiedy zatapiamy się w smutku tak mocno, że przestajemy zauważać, że inni dzielą te same uczucia? Gdy zaczynamy ranić innych, obwiniając ich, za swój ból i bezradność? 

Podziwiam, autora za obrazowość. Za wnikliwą obserwację ludzkiej psychiki i procesów zachodzących w człowieku i w jego relacjach z innymi pod wpływem silnej sytuacji stresowej. Uważam, że bardzo dobrym wyjściem było skupienie się na postaci Roba. Zataczanie co raz większych kręgów wokół jego osoby, poznawanie co raz to nowych szczegółów, jest niczym rozmowa z bohaterem. Urzekły mnie listy ukryte w kodzie, pomysł na stronę i wzruszające wyjaśnienie tytułu książki czekające na czytelnika w ostatnim rozdziale. Mam nadzieję, że „Słoneczniki” istnieją naprawdę <3 Chociaż tak cukierkowego zakończenia się nie spodziewałam. Po całej gamie emocji, zakończyć to w ten sposób? Nie mieści mi się to w głowie. Lecz może czas leczy i takie rany? Kto wie, jutra może nie być, wiec w sumie po cóż skupiać się na tym co złe i rozdrapywać stare rany? 

Myślę, że warto poświęcić chwilę czasu tej pozycji. Spojrzeć na własne życie, czy i nas nie gubi zatonięcie we własnych problemach, nie widząc drugiej osoby tonącej obok czy wyciągniętej pomocnej ręki. I pamiętać, co mówi stare, chińskie przysłowie: „Nawet najczarniejsza chmura ma srebrne brzegi”
LADIES MAN

LADIES MAN

Nie przepadam ze harlequinami. Przeczytałam kilka w szkole średniej, zdenerwowały mnie swoją schematycznością i na długi czas skutecznie zniechęciły do czytania nie tyko romansów, ale i literatury obyczajowej. Powolutku przekonałam się do obyczajówek, ale awersja do tzw. „literatury kobiecej” nadal pozostała. Jednak gdy co raz głośniej robiło się o pani Katy Evans za sprawą serii „Real”, a później „Manwhore”, a opinie na temat jej książek były w gruncie rzeczy pozytywne, postanowiłam sięgnąć po zachwalaną mi przez koleżankę pozycję „Ladies man”. Miałam nadzieję, że jak w przypadku powieści obyczajowych, dam się przekonać i urozmaicę sobie czytanie fantastyki innymi gatunkami. 



Na początku historia zapowiada się niewinnie. Przystojny, bogaty facet i jego przyjaciółka, która pijana, postanawia zaryzykować i powiedzieć, że ma do niego słabość. Na imprezach, po alkoholu, nie takie rzeczy się dzieją. Tahoe okazuje się rycerski, żartobliwie ją spławia i wydaje się, że wszystko jest w porządku. Gina znajduje chłopaka, od czasu do czasu widuje obiekt swoich westchnień – w końcu należą do jednej paczki, jeżdżą na wycieczki. Nawiasem mówiąc, leczenie kimś złamanego serca się, nie sprawdza, ale to moja prywatna opinia. W międzyczasie Tahoe pomaga Ginie z poszukiwaniami domu i pomaga pozbierać się w trudnych sytuacjach – tak w końcu robią przyjaciele. Ale później już się robi mniej cukierkowo. Ja się grzecznie pytam – w jakim kurorcie są przeźroczyste, zewnętrzne kabiny prysznicowe, gdzie możesz podziwiać nagiego sąsiada wracając ze swojego domku? Jak można wyleczyć ból po stracie ukochanej osoby, sypiając z kim popadnie jednocześnie tłumacząc komuś, że nie chce się go krzywdzić podejściem, które sugeruje, że wszystkie jego partnerki są jedynie dekoracją i nie ma do nich za grosz szacunku? Kto całuję swoją kumpelę, mówiąc, że to nie ma sensu i później zabiera ją na wypad do rodziców? I dlaczego faceta idealizujemy, jest niczym półbóg, idealny z każdej strony, a jednocześnie cieszymy się, że dziewczyna podoba mu się bez makijażu, w potarganych włosach i bez figury modelki. I akcja ze zdjęciami – jak dla mnie chore. Brzmi jak klasyczny przykład toksycznej relacji… A ostatnie kilkanaście stron – nie mogłam – tyle bezsensu na raz to zbyt duży ciężar. 

Z każdą stroną zmarszczenie brwi pogłębiało się i narastała myśl dzwoniąca z tyłu głowy, czy naprawdę ktoś chciałby coś takiego przeżyć (ja bym padła psychicznie) i jak wyglądałaby ta relacja po dłuższym czasie. Gdzie zaufanie, gdzie poleganie na sobie? Miłość wszystko wybaczy i zaleczy? Chyba nie taka jak przedstawiona w tej opowieści. A później się dziwimy, że kobiety się dają krzywdzić swoim facetom i mówią, że na bank pod tym bad boyem siedzi dobry facet i one go zmienią. A robienie awantur i chorobliwa zazdrość, to oznaka, że partnerowi zależy. Taaaa… No chyba nie. 

Książki nie polecam. Miałam ochotę zostawić ją na tej ławce i o niej zapomnieć... Zupełnie nie trafiła w mój gust, nie zgadzam się z jej filozofią, bohaterowie do mnie nie przemawiają. Co nie zmienia faktu, że takich par jest pełno na świecie, może nawet w moim sąsiedztwie. „Ladies man” doczytałam do końca tylko i wyłącznie dlatego, żeby móc się rzetelnie odnieść do całości historii, męcząc się i prawie płacząc nad głupotą ludzką. Niestety nadal trwam w przekonaniu, że kobiety nie umieją pisać erotyków. Chyba, że ktoś z Was ma do polecenia NAPRAWDĘ dobrą historię, wtedy odważę się spróbować. Propozycje? :D

POLECANY POST

Zwiastun burzy

„Zwiastun burzy”. Ciemne chmury, rozbłyski piorunów w oddali, pomruki dochodzące z wnętrza cumulonimbusa. Niepokój, czy niebezpiecze...

Copyright © 2014 Zaczytany Glonek , Blogger